Rano wuszamy na wycieczkę razem z dwójką przesympatycznych Polaków których poznaliśmy w hostelu. Jedziemy metrem na dworzec Didube i marszrutką za 0,8zł do Mtskhety. W samym miasteczku najpierw oglądamy jedną cerkiew, potem katedrę - niesamowita - wielka, stara i z freskami. Dookoła stare miasto ale pierwsze słowo jakie mi na myśl przychodzi to: sztuczne. Wszystko pewnie przebudowane na tej samej zasadzie jak to robia teraz w Mestii. Nie pasuje mi to po prostu do tego kraju. A potem idziemy do cerkwi na górze górującej nad miastem. Jest to wcale nie daleko ale po drodze mamy do pokonania dużą rzekę i drogę krajową. Idziemy więc wzdłuż rzeki na północ aż znajdujemy mostek. A potem biegniemy sobie przez krajówkę. Po drugiej stronie pasą się stada owiec. Rozmawiamy z pasterzami, mówią nam którędy iśc na górę. Ale jako że ścieżek pasterskich jest dużo to i tak idziemy bardziej na czuja. Na górze śnieg. Choć nie jest to wysoko to wszystkie wzgórza zarówno tu jak i nad Tbilisi od wczoraj sa w śniegu. Widoczek z góry jest ładny - miasto Mtskheta w widłach dwóch rzek. I sam monastyr też nam się podoba. Wracamy podobną drogą. I z miasteczka busem jedziemy do Tbilisi. Ja gotuję sobie jedzonko w hostelu a reszta ekipki idzie do Raczy (dla mnie za tłusto tam :) ). Wieczorek spędzamy rozmawiając sobie w hostelu.