Jedziemy z Turkami kilkadziesiat kilometrow. W miedyczasie zrobila sie juz totalna noc. Turki naginaja niezle na pelnej zakretow gorskiej drodze. Ale sa w tym dobrzy i bardzo sympatycznie sie z nimi jedzie. Zostawiaja nas w srodku niczego czyli przy skrecie obik tabliczki "Wardzia 16km". No coz zrobic - idziemy :) Droga totalnie pusta. Po przejsciu jakiegos kilometra widzimy ze tuz ponad nami sa ruiny duzej twierdzy. Obok jest tablica informacyjna i okazuje sie ze takich twierdzy jest bardzo duzo w okolicy. Czytam i wtedy Jarek slyszy samochod - wracamy na wlasciwa strone drogi i machamy. Jest - staje :) Samochod to ciezarowka z otwarta paka na ktorej sa wielkie poniszczone opony. Tak, wlasnie tam sie ladujemy. I juz po chwili owiani zimnym wiatrem (niech zyja windstopery! :) ) jedziemy calkiem szybko poprzez ciemna doline. Migaja nam wioseczki, sklepy, zarysy gor. I w pewnej chwili auto staje a my z tylu widzimy dwoch innych biegnacych ludzi. Jarek pomaga im wgramolic sie na pake. I po kolajnej chwili podbieramy kolejnego czlowieka ktory po nocy stara sie dolina dotrzec pewnie do domku. Kierowca konczy jazde w wiosce 6km od Wardzi. Wyskakujemy. 6 brzmi duzo lepiej niz 16 :) Ale nie dane jest nam isc dalej bo jeden z panow ktorym Jarek pomagal wsiasc na pake pyta sie gdzie spimy. A my mu na to ze w namiocie. No to on zaprasza do swojego ogrodu. Ale spanie w namiocie tez nie jest nam dane bo juz po chwili zapraszaja nas z zona do domu. Sa starszym malzenstwem - dzieci pozenily sie, powyjezdzaly do miast. Juz po chwili siedzimy przy zastawionym stole, pani robi nam herbatke z suszonych lisci a pan stawia baniaczek wypowiadajac magiczne slowa "eto czacza". No i wieczorek sie zaczyna. Gruzinska czacza ma duzo wiecej procent niz typowa polska wodka. Istnieje nawet zart ze narodowy sport Gruzinow to spijanie Polakow czacza. Ponoc jest zdradliwa bo czlowiek sie dobrze czuje siedzac przy stole tylko nogi robia mu sie z waty. Ja mimo wszystko pasuje po niecalej polowie kieliszka, Jarek rowno pije z panem i obaj wychodza z tej walki zwyciesko. Wszystko co jest na stole jest domowej roboty - moj przysmak to sloj kajmaka - mniam :) :) :) Dostajemy do spania pokoj na pieterku i szybciutko zasypiamy.
Rano czeka juz na nas sniadanko, znow ta super herbatka, a panowie znow popijaja czacze. Rozgladamy sie po okolicy. Bardzo podoba mi sie ogrodek (i swinia tuz przy wychodku :D). Dziekujemy bardzo naszym gospodarzom za goscine i ruszamy w kierunku skalnego miasta w Wardzi.
Okazuje sie ze mamy niezlego farta bo wlasnie podjezdza marszrutka do Wardzi (jakies 2 lub 3 sa w ciagu calego dnia). Wysiadamy na dole pod skalnym miastem i kupujemy bilet wstepu za okolo 5zl. Pan za darmo proponuje nam przechowanie plecaków :) Jak na razie nie ma zadnych turystow (i jak sie potem okazuje nie ma ich przez caly czas jak jestesmy) i mamy cale skalne miasto tylko dla siebie. Ruszamy pod gore. Wchodzimy do roznych wykutych w skale pomieszczen, chodzimy skalnymi schodkami i podziwiamy wielokondygnacyjnosc calej tej formacji. Dochodzimy do centralnego miejsca gdzie nagle pojawia sie zakonnik i otwiera nam drzwi do monastyru wykutego w skale z freskami na scianach. Wow :) Robi to wrazenie. A potem ruszamy tunelem wykutym w skale za monastyrem i zwiedzamy wewnetrzna czesc skalnego miasta. Dobrze ze mamy latarki bo w pewnym momencie gasnie oswietlenie waskich korytarzy (pewnie braki w dostawie pradu). Musze dodac ze nie lazimy przesadnie dlugo po miescie gdyz czacza ma jeszcze jedna zdradliwa rzecz - nawet po tym co ja wypilam (czyli jedna trzecia malego kieliszka do wodki) niesamowicie suszy w gardle. No wiec teskni nam sie do wody a ta na dole. Po zejsciu pierwsze co robimy to pijemy wodę i sok :) No i idziemy na oddalony o 200m przystanek. I tu lipa. Tu nic nie jezdzi. Znaczy sie jechala przez godzine koparka i ciezarowka na pobliska budowe lub cos w tym stylu. No i po godzinie jedno pelne auto co sie nie zatrzymalo. Zalozylismy wiec plecaczki na plecy i znow swiat nalezy do nas :) Idziemy sobie, podziwiamy przepiekna doline ktora wije sie droga, po jakichs 2km po prawej kolejne skalne miasto z monastyrem w skale. I w koncu slyszymy za soba silnik - stara rozpadajaca sie ciezarowka zasuwa po zakretach. I zatrzymuje sie :) Klimatyczny pan zaprasza nas do srodka. Jedziemy :) Po drodze podziwiamy twierdze i mniejsze skalen miasta (ta dolina jest pod tym wzgledem niesamowita). Zatrzymujemy sie przy innej ciezarowce pelnej jablek i stojacy na niej chlopcy czestuja nas jablkami :) Zycie jest piekne :) Nasz kierowca wysadza nas na koncu wioski z ktorej startowalismy dzis rano. I za chwile podjezdza busik ktory kursuje juz z tej miejscowosci. No to ruszamy dokąd jedzie czyli do miasteczka Achalcyche. Tam na dworcu Jarek rozmawia z pewnym Gruzinem ktory ma dalekie polskie korzenie i Jarek chce mu pomoc w poszukiwaniach informacji. Zajadam kolejne lokalne buleczki i juz zaraz Jarek dogaduje sie jak dojechac do kolejnej wioski z ktorej chcemy lapac dalszego stopa. Autobus ktorym jedziemy jest po brzego wypelniony dziecmy wracajacymi ze szkoly. No i w tej wesolej paczce my i nasze wielkie 2 plecaki w przejsciu :) Fajnie popatrzec jak dzieci siedzace obok przegladaja szkolne zeszyty w ktorych kartki pelne sa makaronowego pisma :) Wysiadamy w wioseczce i zaczynamy machac. Po chwili zatrzymuje sie nam Turek, ktory jedzie do Borjomi. Od razu wrecza nam po kisci winogron. Nie duzo rozmawiamy bo jedyne jezyki ktore Turek to "Turkish" i "Kurdish". Turek wysadza nas na poczatku Borjomi i idziemy sobie przez cale Borjomi na wylotowke.